Wczoraj w mieście Ch. duuużo słońca (jak chyba wszędzie w Polsce), ale w największym miejskim parku jaki znam na środku głównego deptaka wyrosła oooogromna kałuża-jezioro-staw (bo nawet trawa w nim wyglądała jak podmokłe zarośla, którym od zawsze spasował ten klimat)...Urzekająco beztroska kałuża nie miała sobie za złe, że jest tak rozległa, że nie można jej było obejść dookoła... ktokolwiek chciał wejść do parku (czy to staruszek o lasce, czy matka z wózkiem, czy roześmiane stadko koleżanek, czy nawet wybrana na pierwszą schadzkę po parku para), wszyscy byli zmuszeni do zdjęcia butów i przebrnięcia po łydki w stojącej wodzie...
Oj, boskie uczucie...już tak dawno w środku miasta nie szłam na bosaka, i to zupełnie bezkarnie, bo nikt się nie oglądał ze zdziwieniem ( z wiadomych przyczyn) skąd się urwałam...I to uczucie przywołało na myśl zupełnie odległe skojarzenie....przypomniał mi się motyw pawilonu herbacianego z symbolicznym zdjęciem butów u progu, oznaczających zrównanie się wszystkich obecnych. Człowiek bez butów jest nagi, jest całym sobą. Już wiem dlaczego w kulturze Wschodu tak ważny element zajmuje ściąganie obuwia w domu-jesteśmy na łasce gospodarza, oddajemy mu się w opiekę, rezygnujemy z aspiracji i tytułów na rzecz zjednoczenia i więzi.
Więc życzę sobie i wszystkim pozostałym, jak najczęstszych parkowych kałuży, i w sercu też każdemu się przyda taki staw normalności, do którego trzeba wejść boso.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz