wtorek, 22 grudnia 2009

OSHO-łomienie

"OSHO (1931-1990) - charyzmatyczny mistrz duchowy pochodzący z Indii. Znakomity mówca swobodnie posługujący się zarówno wschodnimi tradycjami mistycznymi, jak i zachodnią psychoterapią. Wycisnął niezmywalne piętno na naszych czasach. Nie nalezał do grona bezimiennych guru, mistyków i nauczycieli. Nie był ani skromny, ani cichy. Jego nauki, w których odnajdujemy syntezę mądrości wielu filozofów i mistyków, mają ogromną moc przenikania do ludzkiej wyobraźni, a stamtąd do serc."

"Księga dzieci. Nie bój się być sobą" - to lektura obowiązkowa dla rodziców. Osho pokazuje zupełnie nowy model relacji między dzieckiem a rodzicem. Pisze o tym, że w wychowaniu dziecka szczególną uwagę należy zwrócić na umacnianiu w dziecku odwagi do bycia sobą, poczucia buntu wobec tego co jest mu przekazywane, pobudzanie w nim chęci do poszukiwania własnych ścieżek i własnych rozwiązań. Uświadamia również, że dziecko nie jest własnością rodziców, należy mu się wolność oraz przestrzeń do wzrastania i owocowania, należy go uczyć odpowiedzialności za swoje życie, swoje wybory, dając jednocześnie poczucie wiary w możliwości którymi dysponuje.

Przypominają mi się słowa Arnauda Desjardinsa ze wspaniałej książki "Ziarno mądrości", który o wychowaniu dzieci mówi tak:

"Pokazać dziecku to, co jest, i nauczyć je być w świecie - to sekret jego szczęścia. (...)Celem wychowania jest uczynienie ludzi szczęśliwymi. Jeśli są szczęśliwi - udało się , jeśli nie - przegraliśmy. A sekretem szczęścia nie jest posiadanie dużej ilości pieniędzy, bycie sławnym, wykonywanie pasjonującego zawodu, nie jest zadowolenie w sferze uczuć; sekretem szczęścia jest umiejętność życia w świecie, i widzenia świata takim, jaki on jest".


Obie książki to niezwykła lekcja życia i bardziej świadomego funkcjonowania w świecie. "Księga dzieci" to lektura obowiązkowa dla wszystkich tych , którzy czują, że ich dzieciństwo zostało zranione: czy to przez nadopiekuńczość rodziców, czyjąś niedojrzałość, czy ignorancję. Pomaga dostrzec często powtarzane błędy w wychowaniu, i zauważyć własne przeszkody w stawaniu się prawdziwie dorosłym i odpowiedzialnym człowiekiem.
Żeby jednak sięgnąć po tę książę, trzeba się przygotować na duchową rewolucję!

wtorek, 24 listopada 2009

Słodko-gorzkie życie PRL-u

Jestem po lekturze "Słodkiego życia" Ewy Marii Morelle, i jak się okazuje pod tym nic nie mówiącym nazwiskiem kryje się babcia wszystkim znanej skądinąd (!) Frytki. Nie zaskoczyła mnie ta postać zupełnie... tupeciarna Frytka miała na czyim autorytecie wesprzeć swoją niepohamowaną pewność siebie. Ewa Frykowska (babcia) uznawana dzisiaj za ikonę stylu i muzę artystów lat 60-tych, bez najmniejszych skrupułów obnaża kulisy życia artystycznego środowiska warszawskiej i łódzkiej szkoły filmowej, oraz zaprzyjaźnionych z nim znanych i początkujących artystów. Pani Frykowska nie oszczędza nikogo - z niezwykłą szczerością podchodzi również do własnej osoby, co nadaje tej książce wyraz szczególnej autentyczności. Fabuła książki koncentruje się wokół życia towarzyskiego, nieskończonych imprez, romansów, zdrad i skandali, za którymi trudno nadążyć...ale są one niezwykle frapujące - stawiają wielokrotnie w krzywym zwierciadle przywar i słabości niejeden autorytet. Przez liczne anegdoty przewija się wiele znanych postaci, i choć autorka posługuje się pseudonimami - nie trudno odgadnąć kryjące się za nimi nazwiska.

Zabawiłam się w Sherlocka Holmesa i na własny użytek uzupełniłam spis postaci znajdujący się na końcu książki. Dla osób, które chcą wiedzieć o kim pisała autorka.

Baronówna- żona wielkiego Jazzmana, który tworzył muzykę do filmów Napoleona (Zofia Komeda).
Dziennikarz "Kultury"- mężczyzna niemal idealny, później reżyser kultowego filmu (Marek Piwowski).
Inżynier- utalentowany łysy reżyser, który wpędził się w alkoholizm, autor "Żywotu Mateusza" (Witold Leszczyński).
Konus-operator filmowy, mąż aktorki (Poli Raksy) opiewanej w piosence, jeden z licznych kompanów autorki - (Andrzej Kostenko).
Króliczek - śliczna pierwsza żona Napoleona, zmarła na żółtaczkę (Barbara Kwiatkowska).
Kuzynka Napoleona - emigracyjna przyjaciółka autorki, później autorka głośnych wspomnień (Roma Ligocka).
Łysa Aktorka - słynna polska gwiazda, po małżeństwie z amerykańskim dziennikarzem wyjechała do Stanów, pierwsza żona Reżysera Blondyna (Elżbieta Czyżewska).
Marszałkówna - córka marszałka Polski, żona słynnego kulomiota (Władysława Komara) - (Małgorzata Spychalska).
Mąż - piękny i zdolny mężczyzna ze skłonnością do autodestrukcji, jeden z najbliższych towarzyszy Napoleona, tragicznie zamordowany w willi wraz z drugą żoną Napoleona (Wojciech Frykowski).
Mistrz - wielki polski reżyser, nigdy nie zdecydował sie na pracę na Zachodzie (Andrzej Wajda).
Napoleon - wielki polski reżyser małego wzrostu, podbił Hollywood (Roman Polański).
Operator Napoleona - wybitny operator żydowskiego pochodzenia, w 1968 roku zmuszony do emigracji (Jerzy Lipman), za granica Napoleon mu nigdy nie pomógł.
Piosenkarz Cygański - "polski Michael Jackson", bez powodzenia próbował kariery na Zachodzie (Michaj Burano).
Pisarz - charyzmatyczny polski literat, który zdobył sławę w Stanach, przypisywano mu autorstwo "Malowanego ptaka", popełnił samobójstwo (Jerzy Kosiński).
Piwniczanka - dawna gwiazda Piwnicy pod Baranami, znajoma emigracyjnego wątku autorki (Anna Prucnal).
Poetka - późniejsza żona męża autorki, poetycka wielkość z Saskiej Kępy (Agnieszka Osiecka).
Producent - polski Żyd pracujący jako producent w Niemczech, "odkrywca" Napoleona, główny "sponsor" autorki za granicą (Robert Evans).
Reżyser Blondyn - współpracownik Napoleona, reżyserował wiele na Zachodzie (Jerzy Skolimowski).
Scenograf z Krakowa- słynący z nienagannych manier, autor dekoracji w paru arcydziełach kina, zwykle pracował z żoną (Jerzy Skarżyński).
Syberyjska Lala - reżyser o posturze zadowolonego z siebie niedźwiedzia, później zasłynął filmami o sobie samym (Andrzej Kondratiuk-?).

więcej ciekawych informacji na ten temat rodziny Frykowskich można znaleźć tu...

poniedziałek, 2 listopada 2009

Nic śmiesznego!

Adaś Miauczyński z "Nic śmiesznego" Koterskiego to w rzeczywistości ja. Zawsze na wspak. Życie pod górkę. Zawsze takiemu podstawia się nogę...Wszystko co najgorsze, a nawet fantastycznie-groteskowo-niemożliwe przydarza się jemu...- czyli mnie. Trochę przez roztrzepanie - przyznam, ale innym uchodzi bardziej na sucho...mnie-nie!

Najwięcej się można czegoś domyślać, gdy wszystko idzie zbyt dobrze-to z góry podejrzane!-gdy nie tak jak zwykle pędzę w pośpiechu, ganiam na złamanie karku na przystanek, zapominając kilku najistotniejszych rzeczy po drodze, gdy nie jak zwykle autobus przyjeżdża z 20-minutowym opóźnieniem, oblewając kałużą błota - mnie skuloną na 30-centymetrowym chodniku między przystankiem autobusowym a tramwajowym. Gdy nie tak jak zwykle bez drugiego śniadania, biletu, lub choćby złotówki drobnych w kieszeni...siadam od razu z tymi siatami-matrioszkami węzełek w węzełku (bo mam za małą torebkę, żeby to wszystko pomieścić- te śniadania, parasolki, książki do czytania w korku, kostki rubika na brak szefa w pracy etc.) niee

A więc zaczynam od początku: Wstałam dziś programowo - jak nigdy: 5:40 - tyyyle czasu na makijaż! Mąż pozbierał się ładnie o 6:00, i nawet nic nie burcząc, że zajmuję łazienkę pognał do kuchni robić śniadanie...Zdążyłam je zjeść przed jego wyjściem, co oznacza 40 min. dla siebie! Posłałam łóżko i nawet zdążyłam wynieść śmieci. Na dworze - powietrze kryształ, słońce napawa optymizmem i deszcz liści jeszcze zielonych pada z drzew po nocnym przymrozku....a ptaki - jakby z radości podfruwały do nieba, jak strzały wypuszczone z łuku...że chciało mi się wiersze układać w myślach...

W autobusie oczywiście było miejsce dla mnie, i nawet skrawka starowinki w pobliżu...powinno mi to już wtedy zaśmierdzieć...Wysiadam na przystanku kwadrans od miejsca pracy....nawet jakoś miło mimo tego mrozu...Wkraczam do kuchni, herbatkę zaparzam, schodzę na piętro...Drzwi już z korytarza wyglądały obco, zamknięto, nieprzyjaźnie...jakby żadne ludzkie ciepło ich dziś nie oswoiło...Klamka-pac! odskoczyła. Zamknięte!

zapomniałam wczoraj o 22:00 zajrzeć do grafika, czy czasem coś się nie Zmieniło....ale w natłoku pracy...z jednej do drugiej -  jestem Supermenką, co się nie ogląda za siebie...gna na przekór pogodzie, do przodu, do przodu, gdzie tam sen, gdzie odpoczynek...ino zielone...mamona mnie wiedzie. O 8:30 wywiedziona poza nawias społeczny ludzi pracujących - wystaję z książkami pod Biblioteką Miejską...czynna od 9:00 - za wcześnie na wszystko!

niedziela, 11 października 2009

to nie jest kraj dla mądrych ludzi

...napiszę posta kiedy coś mnie naprawdę poruszy!
No i poruszyło. Kolejny raz poruszyła mnie ludzka głupota. Polska to kraj ludzi zakompleksionych...najgorsze, że występuje ono u osób, które zowią się elitą intelektualną tego kraju, ludzi, którzy kształtują opinię publiczną, ludzi młodych...Kompleksy te polegają przede wszystkim na braku dystansu do tego co nas otacza, do tej komercyjnej papki, do etykiet, które rządzą ludzkim postrzeganiem, do wylansowanych wzorców idealnej jednostki, której największym sukcesem bywa pewność siebie. Młodociani idole od piersi matki ledwo odstawieni już mają w sobie wszystko idealne...i co najgorsze wypowiadają swoje życiowe maksymy z większą pewnością niż stuletni mędrcy, co w życiu "z niejednego pieca chleb jedli", albo i nie jedli, bo im życie poskąpiło. Zginął gdzieś po drodze szacunek dla doświadczenia, dla prawdziwego życia...dziś kto łatwiej życie przeszedł cieszy się większym poważaniem, bo jak piosence Lao Che "smród się go nie imał", więc może jak żywy ludzki totem ma szanse przynieść szczęście innym (albo przynajmniej pieniądze, bo dobrze jest w takich zainwestować). To nie jest kraj dla mnie-nie potrafię znieść absurdów rzeczywistości, które w nim panują. Dlaczego ludzie młodzi, inteligentni już tak rzadko kierują się własnym rozsądkiem? Dlaczego rządzą medialni dorobkiewicze, których największym życiowym wysiłkiem jest brak samokrytyki? Jak często niestety tacy ludzie rządzą tym światem, i my - którzy tej wrażliwości mamy w sobie trochę więcej musimy, jeżeli im nie ulegać, to w znacznej mierze od nich zależeć? Parafrazując tytuł filmu braci Cohen - TO NIE JEST KRAJ DLA MĄDRYCH LUDZI! ale chciałabym mieć licencje na zabijanie ludzkiej głupoty, prymitywizmu i polskiej zaściankowości.

wtorek, 15 września 2009

dzień dobry, Kocham Cię - już posmarowałem Tobą chleb!

Życie mnie poddusza, żeby zacząć coś ze sobą robić...Czy ktoś ma pomysł na to jak spełnić swoje pasje nie mając funduszy? Czy to jest dzisiaj w ogóle możliwe?
...Van Gogh jest na to najlepszym dowodem - że można...:(

Oprócz braku pieniędzy doskwiera mi także brak czasu, a niby powinnam mieć go naprawdę dużo...
Jesteśmy pokoleniem trwonienia czasu (telewizja, internet), mamy więcej informacji, jesteśmy bardziej wyedukowani, jeśli mamy czas, to nie mamy go dla siebie. Medialne pasożyty potrafią nam wyszarpać ostatnią jego resztkę.

Na przykład 60 lat temu...co bym robiła dzisiaj? Nawet telewizora bym pewnie nie miała, zajmowałabym się właśnie robieniem przetworów na zimę, wieczorem chodziłabym na potańcówki, w wakacje jeździła na rowerze, grała w gry zespołowe...
Nie, nie - w moim wieku prawdopodobnie bawiłabym już trzecie dziecko.

A dziś? Nie mam stałej pracy, ciągły stres o bliskich, czy nie zemrzą na raka, bo jak tylko zaglądam do lodówki, to mi się odechciewa jeść. Wydaje mi się, że cała populacja wymrze na raka, bo jak powiada znane przysłowie: "Jesteś tym co jesz" - to znaczy, że składam się w 8% z mączki świętojańskiej, w 6% z gumy guar, w 11% askrobianu potasu, w19% syropu glukozowo-fruktozowego, w 21% utwardzonego tłuszczu roślinnego, w 9% regulatorów kwasowości, w 12% z konserwantów, i w 14% z substancji wzbogacających smak i węch. Blee - a gdzie w mieście znaleźć świeży ser? Już chyba nawet na wsi zapomnieli jak on wygląda...:(

No i gdzie tu miejsce na poezję? No to może jakiś mjuzik? Wracam żyć!

poniedziałek, 14 września 2009

jesień

...to dobra pora na poezję (na smutną poezję i tę drażniącą, z kontrą wobec świata), to dobra pora na książkę (przygodową, romans, naukową?!)...

...to dobry czas na marzenia...na to by mieć dużo czasu, dużo czasu między innymi dla siebie (na leżenie w wannie)...

...to dobra pora na spacery po parku, i na wakacyjne wspomnienia...

...to dobra pora na wyjście do lasu, nad jezioro, na dumanie "przy brzegu", na myśli czarnych przywoływanie...

...To dobra pora na wieczorny seans filmowy, na koncert w radiu, i na jazz (na przykład z adaptera)...
...i dobra pora na podwieczorek...na waniliowy budyń z sokiem malinowym, na konfiturę z pigwy, nawet na rumową herbatę. To dobra pora na wspólne ogniska, na samotną jazdę na rowerze, na zapach jabłek w piwnicy i degustacje wina...
To dobra pora na wszystko! Pod jednym warunkiem:
                                                                                      trzeba lubić wiatr...   !!!!!;)

Nie może się tu obyć bez odrobiny retro. "Pożegnania", reż.Wojciech Jerzy Has, 1958. Foto: Jan Saudek.

wtorek, 8 września 2009

boję się

Dziś rano czekając na ponowne zaśnięcie, przy stukocie mytych talerzy dobiegającym zza ściany, wyciągnęłam z pod poduszki mój telefon komórkowy...budzik nieustannie nastawiony na godzinę 5:55, czas kiedy mój mąż wychodzi do pracy...czas kiedy ja wstaję zrobić mu śniadanie - już minął. Położyłam się z powrotem, ale już nie mogłam zasnąć. Zaczęłam leniwie przeglądać smsy w komórce, znowu miga "koperta", że nie ma miejsca na nowe wiadomości, trzeba by coś wyrzucić...najgorsze są te wiadomości internetowe (zajmują dużo miejsca, a trzy czwarte treści to spam). Z miesiąca na miesiąc okrajam je coraz bardziej, ale żal mi wyrzucić kawałek zapisanej w słowach przeszłości...gdyby dało się to gdzieś zmagazynować...do dziś, gdy patrzę na niektóre smsy fala tych samych uczuć co przed laty napływa do mnie, jak wehikuł czasu potrafi przywrócić odległą chwilę.

 ***kajuki***  (13.02.2007, 05:54)
KOCHAM CIĘ I CZEKAM NA WIĘCEJ!!!:)Poranny Kusiol:)

Rozpłakałam się. Kiedy myślę o tamtym czasie to wiem, że nikt tego lepiej nie zobrazuje jak Kawałek Kulki w piosence "Koniec świata".

wtorek, 18 sierpnia 2009

Welcome to Ostróda

Wróciłam właśnie z Festiwalu Reggae w Ostródzie i jestem pełna pozytywnej energii...mimo to jednak były i chwile grozy.
Po całonocnej podróży udało nam się dotrzeć na pole namiotowe o godz. 7:00 rano - niestety organizator w tym wypadku nie sprostał zadaniu, bo po nieprzespanej nocy odbył się biletowy armagedon, który zniechęcił nas zupełnie do uczestniczenia w imprezie - bilety dostaliśmy dopiero o godz. 18:00 wieczorem- i to nie bez uszczerbku na zdrowiu (ktoś źle potraktował moją śledzionę w trakcie przepychania się w kolejkach), nie chciano nas też wpuścić na pole namiotowe gdy zrezygnowani wróciliśmy po przegranej walce o miejsce w kolejce po bilet...:(
Jednak z momentem wejścia na plac koncertowy nasze żale się rozwiały:D Najpierw koncert Vavamuffin, następnie Maleo Reggae Rockers, który na dobre rozkręcił atmosferę imprezy mimo padającego deszczu... kulminacją imprezy był występ jamajskiej grupy Dubtonic Kru, który nastroił mnie pozytywnie na cały czas trwania festiwalu...W całkowity brzmieniowy trans wprawiła mnie jednak grupa Overproof Soundsystem- to była naprawdę uczta wrażeń:)

Doskonale się wyciszyłam, uspokoiłam skołatane emocje w wyśmienitym towarzystwie Żabsonów, Stefana i Zwodzimira:) dawno nie czułam się tak doskonale, naprawdę wypoczęłam przez ten weekend mimo braku ciepłej wody pod prysznicami, nieszczelnych śpiworów i braku herbaty...:) Kojąco wpłynęły na nas również okoliczności przyrody w których mieliśmy okazję egzystować - pole namiotowe rozpostarte wzdłuż jeziora Drwęckiego mieściło się 3 km od placu festiwalowego, ale były też i pozytywne strony takiego stanu rzeczy...Mogliśmy się do woli napatrzeć się na migoczące w pełnym słońcu jezioro, przespacerować wzdłuż promenady i wygrzać się na drewnianych pomostach słuchając muzyki kreowanej przez didżejów (co zdecydowanie wydłużało czas powrotu do namiotu;)

niedziela, 2 sierpnia 2009

miasto spotkań, miasto wrażeń

Całe dwa tygodnie spędziłam w cudownym mieście...w dodatku podczas (IX już) Festiwalu Era Nowe Horyzonty To magiczne miasto to Wrocław. Z "bagażu wrażeń" przywożę zachwyt miejscem, które oczarowało mnie swoją duszą, zahipnotyzowało przestrzenią, eklektyzmem...Z wszystkich pięknych miast Polski chciałabym mieszkać właśnie tutaj.

Co jeszcze kryje mój tobołek wrażeń? Nie chodzi już o filmy (z 30 obejrzanych pozycji nie podobały mi się może tylko dwa): spotkania z twórcami i aktorami, gdzie można doświadczyć poczucia obcowania z żywą kształtującą nas sztuką, z światopoglądem, a nawet prawdziwymi uczuciami twórców, którzy uczą nas patrzeć na wszystko co nas otacza...

...jak gdyby przez szkło powiększające... filmy Tsai Ming-Lianga - tajwańskiego reżysera, którymi jestem zachwycona, a dzięki retrospektywie jego twórczości miałam okazję poznać większość z jego obrazów. Tsai jest trudny (na jednej z tablic festiwalu ktoś zażartował: "-Tsaisz? -Nie Tsaję.") Wiem, że trudno przekonać się do jego sposobu prowadzenia kamery, czy przekazu emocji, ale to chyba nie był przypadek, że projekcje jego filmów były najbardziej oblegane...Sam reżyser zachwyca nie tylko tym, jak opowiada o swojej sztuce, jej znaczeniu, ale także podejściem do życia, do świata, do aktorów, którzy u niego grają (najczęściej wyłowionych przypadkowo na ulicy, czy w kawiarni - pozostają dla niego jak członkowie rodziny, z którymi tworzy bardzo osobiste i nakierowane na twórczy rozwój relacje).

Artystycznie spotkania ENH - reżyserzy w obiektywie...Warto zajrzeć;)
Foto zaczerpnięte ze strony Era Nowe Horyzonty - kadr z filmu "Buntownicy neonowego boga" Tsai Ming-Lianga.

piątek, 17 lipca 2009

daj nam ciszy czarny staw

Wczoraj w mieście Ch. duuużo słońca (jak chyba wszędzie w Polsce), ale w największym miejskim parku jaki znam na środku głównego deptaka wyrosła oooogromna kałuża-jezioro-staw (bo nawet trawa w nim wyglądała jak podmokłe zarośla, którym od zawsze spasował ten klimat)...Urzekająco beztroska kałuża nie miała sobie za złe, że jest tak rozległa, że nie można jej było obejść dookoła... ktokolwiek chciał wejść do parku (czy to staruszek o lasce, czy matka z wózkiem, czy roześmiane stadko koleżanek, czy nawet wybrana na pierwszą schadzkę po parku para), wszyscy byli zmuszeni do zdjęcia butów i przebrnięcia po łydki w stojącej wodzie...

Oj, boskie uczucie...już tak dawno w środku miasta nie szłam na bosaka, i to zupełnie bezkarnie, bo nikt się nie oglądał ze zdziwieniem ( z wiadomych przyczyn) skąd się urwałam...I to uczucie przywołało na myśl zupełnie odległe skojarzenie....przypomniał mi się motyw pawilonu herbacianego z symbolicznym zdjęciem butów u progu, oznaczających zrównanie się wszystkich obecnych. Człowiek bez butów jest nagi, jest całym sobą. Już wiem dlaczego w kulturze Wschodu tak ważny element zajmuje ściąganie obuwia w domu-jesteśmy na łasce gospodarza, oddajemy mu się w opiekę, rezygnujemy z aspiracji i tytułów na rzecz zjednoczenia i więzi.

Więc życzę sobie i wszystkim pozostałym, jak najczęstszych parkowych kałuży, i w sercu też każdemu się przyda taki staw normalności, do którego trzeba wejść boso.

wtorek, 7 lipca 2009

to co stracisz, odzyskasz na nowo

Znowu myśli uporczywie powracające, czynią ze mnie swego niewolnika...Obrałam sobie cel, by pozostać wolną od wszelkich nieracjonalizmów życiowych, ale walczyć jest z tym trudno posiadając tak melancholijną osobowość;) Wolność, to cel najwyższy naszej dojrzałości, wolność od nacisku otoczenia, wolność od konwenansów, schematów...Nie - sztandarowa, rewolucyjna, anarchistyczna...Taka wolność w rezerwie dla siebie samego, by w natłoku życia pozwolić sobie na życie w swoim tempie, na bycie...sobą. Także wolność od błędów, które przynoszą cierpienie nam i otoczeniu. Znowu mój nieracjonalny umysł pędzi do czegoś co boli, co jest bezsensowne, nie ma żadnego prawa istnienia, a jednak powraca, drąży, buntuje do czynienia głupot;)

Coś zupełnie nie na temat, ale na czasie z racji Open'er Festival - 02.07.2009, Gdynia.

środa, 1 lipca 2009

Polowanie na ślimaki

Kilka słów o ostatniej wyprawie na łąkę...500 m od domu;D Krótki zapis fotograficzny. Ślimak na szczęście przeżył, my też mimo uprawiania sportów ekstremalnych dozwolonych do 18 roku życia. Łąka przyjęła nas gościnnie tysiącem koniczyn i stokrotek. Czereśnie nieuprzejmie zielone, nie pomne o jabłonkach;)

wtorek, 23 czerwca 2009

czytanie z pamięci

Czytam Bunuela "Moje ostatnie tchnienie"- doskonale się czyta, ale i zmusza do refleksji..."Życie bez pamięci nie byłoby życiem, podobnie jak inteligencja bez możności wysławiania się nie byłaby inteligencją"...

Tak, tak...mam problemy z pamięcią-nie pamiętam co robiłam 10 min. temu, o czym myślałam, kogo spotkałam...to przerażające-tyle wspaniałych rzeczy, które przeżyłam, tyle nazwisk i imion ludzi, których już nie pamiętam, zjedzone przez głębokie odchłanie mojego umysłu...

Co się z tym wszystkim dzieje?Gdzie to wszystko trafia? Do czyjej "czarnej dziury"? W takich momentach przypominają mi się historie ludzi, którzy pod wpływem hipnozy, czy wprowadzenia w stan snu potrafią posługiwać się językami starożytnych dialektów...Czy istnieje zatem jakaś pamięć zbiorowa?Umysł ludzki jest zadziwiający...

Przy okazji gorąco polecam książkę Bunuela, która ma charakter czysto autobiograficzny, opowiada o jego dzieciństwie w Hiszpanii, początkach przygody z filmem, o studenckich przyjaźniach m. in. Salvadorem Dali...Doskonale obrazuje świat artystycznych poszukiwań i inspiracji nurtu Awangardy (ultraistów) w Paryżu, poznajemy znanych artystów: pisarzy, aktorów, reżyserów, malarzy...wchodzimy w sam środek magicznego świata, uczestniczymy w zwariowanych gagach i proklamacjach sztuki, poznajemy przywary najsławniejszych ludzi, ich słabości i nawyki.

Louis Bunuel oprowadza nas po ulubionych barach Barcelony i Paryża, opowiada o ulubionych alkoholach, miłości do Ameryki, strachu przed lataniem samolotem i niezamierzonej emigracji do Meksyku. Przeprowadza obiektywną syntezę swego życia z perspektywy człowieka znajdującego się u schyłku życia, analizuje swoje związki z ludźmi, najważniejsze wybory, prowadzi dialog z Bogiem, w którego nie wierzy...Ta książka jest obrazem pasji życia... o której najlepiej świadczy końcowe zdanie książki, że gdyby miał wybierać, to chciałby zamiast śmierci dostać w prezencie drugie życie.

Kawałek na dzisiaj, czyli coś drążącego mi pamięć...

środa, 10 czerwca 2009

taniec radości

Może dzisiaj zarzucę motyw filmowo-muzyczny z jednego z najukochańszych moich filmów-"Mąż fryzjerki" z genialną kreacją Jeana Rochefort'a i Anny Galieny. Cudowna scena tańca, która za każdym razem przyprawia mnie o dreszcze. Uwielbiam francuskie kino, bo jest dotykalne, bliskie, intymne, pełne zmysłowości, i nie traci nic na swojej prawdziwości...Film niezwykły, gorąco polecam:)

wtorek, 9 czerwca 2009

ciało

Ten kawałek chodził za mną już od kilku dni, szukałam wszędzie i nie mogłam znaleźć...ale czego nie ma w Google, tego nie ma wcale;) Human-Polski, zupełnie bym nie wpadła, że taki ma tytuł ten utwór...(śmieszne są teledyski z lat '80-tych, ale głosu temu panu nie można odmówić...może z twarzy Piotrek Kupicha to to nie jest, ale za to głos i wygląd prawdziwego rockandrollowca nadrabia wszystko;)
...Dawno, dawno temu w moim pokoiku, kiedy jedyna muzyka jaka się dostawała do mojego ucha wydobywała się z radio-magnetofonu "Viola", nagrałam kilka składanek z utworami polskich kapel, ale za pioruna nie powiem co to były za kapele...dzisiaj dzięki "epoce Youtube" mogę wszystko odnaleźć na nowo, i w końcu nazwać rzeczy po imieniu;) Do tego jeszcze jeden kawałek, który też znalazł się w repertuarze grupy Human...

piątek, 5 czerwca 2009

pani pachnie jak tuberozy...

No tak, dzisiaj jest dzień wędrowania...wiatr ciągnie mnie za włosy, ulica po ulicy, ręce w kieszeniach zaciskam z zimna...ulica w ulicę się zmienia, na zakręcie na kogoś wpadam, z siatami w autobusie trzymam pion...mimo kobiet nieczułych, kobiet wytresowanych asertywnie na ludzką niedolę ("pani trzyma tę torebkę do siebie"), muszę wybaczyć, muszę się uśmiechnąć z nonszalancją i włączyć głośniej: "...a ja lubię zapach narkozy, a najbardziej, gdy jest kobieca..." Grechuta:)

czwartek, 4 czerwca 2009

telefony w mojej głowie...

Z racji tego, że zajęcie jakie ostatnio wykonuję (bardzo uciążliwe dla wszystkich odbierających telefony w domu, i w pracy...) a mianowicie sondażowanie potencjalnych respondentów którzy się akurat nawiną pod telefon ("Przeprowadzamy krótki sondaż...-Nikt mnie nie będzie sondował proszę pani!..."), w dniu dzisiejszym udało mi się przeprowadzić rozmowy w takich miejscowościach jak: Pałecznica, Prymuski Wielkie, Tarło-Kolonia, Skrzynka, Poganice...oj nie spamiętałam wszystkich egzotycznych nazw naszego pięknego kraju, i serdecznie przepraszam jeśli kogoś uraziłam wystawiając na poŚmieWisko jego rodziną miejscowość...nie mogłam się opanować:) i aż żałuję, że nie mam automatycznego wglądu do mapy, bo bardzo bym chciała się dowiedzieć w jakich regionach Polski mogłabym się na nie natknąć:)

a takie retro telefony można znaleźć: w crazyshop.

Muzyka na dziś...zgodnie z pogodą za oknem proponuję podwórkową bossanovę w tradycyjnych okolicznościach przyrody:)

sobota, 16 maja 2009

taniec z cieniem

Nie jestem nekrofilką, ani też turpistką...być może wszystkie filmy, które ostatnio powstają są o śmierci...i tak zupełnie przypadkiem trafiłam na "Hanami-kwiat wiśni"...zapowiadał się niewinnie, a tu znowu choroba, znowu śmierć. Tym razem o spełnionych marzeniach, i poszukiwaniu drugiego człowieka w sobie, we własnych wspomnieniach...do tego przepiękna muzyka, piękne obrazy i taniec butoh.

Butoh to współczesny taniec pochodzący z Kinjiki - zaprezentowany został na Festiwalu Tańca w Tokio w maju 1959 r. przez tancerza Tatsumi Hijikatę i jego partnera Kazuo Ohno. Termin butoh składa się z dwu ideogramów BU – taniec i TOH – krok i oznacza nadeptywanie całą stopą. Cały spektakl jest więc bardziej „chodzony” niż tańczony, częściej przypomina pradawny rytuniż taniec. Butoh jest dialogiem z postrzeganą jako skostniałą rodzimą tradycją teatru japońskiego i protestem przeciwko zalewaniu Japonii przez zamerykanizowaną kulturę masową.

Nazywany "Ankoku butoh" - tańcem ciemności, odwołuje się do starych wierzeń,obrzędów i ludowej estetyki brzydoty (chociaż inspiracją były także ekspresjonizm i koncepcja teatru okrucieństwa Antonin'a Artaud'a), sam w sobie jest świętem i rytuałem wyzwalającym
wewnętrzną energię i eksplorującym mroki podświadomości. Z premedytacją ukazuje zakazane dotąd obszary życia. . Jest także poszukiwaniem nowej, indywidualnej drogi, własnego sposobu wyrazu wolnego od jakichkolwiek wpływów ze świata zewnętrznego, to dążenie do stanu „totalnej obecności” we wszechświecie. W butoh nie chodzi o opowiadanie jakiejś fabuły ale o znalezienie relacji ze sobą, ze światem, o przekaz emocji. Istotą tej drogi jest ciało, przez poznanie jego tajemnicy dociera się do poznania wartości życia i tajemnicy śmierci.


źródło: tutaj więcej o tańcu butoh.

czwartek, 14 maja 2009

"chcemy cudu, chcemy kochać"

Męska część rodziny Waglewskich stworzyła bardzo fajny album "Męska muzyka", i dzięki jednemu z kawałków na tej płycie (pt. "Majty") posiadam tytuł nowego posta:) Jest to niezwykle radosny utwór dlatego puszczam go na okrągło: przed pracą, po pracy, w przerwach, przed snem, i po przebudzeniu-muszę przesiąknąć tym post-modern-romantic popo-hip-hopem(?) :) Oto treści świdrujące lepsze samopoczucie:


Chcemy by tu wyrósł fioł, naprzód marsz-chcemy szoł,

chcemy cudów co wylecą z szafki.
Po pracowitym całym dniu, chcemy najprawdziwszy cud,
chcemy ściągać barchanowe majty.


Chcemy cudu, chcemy kochać, chcemy cudu, chcemy kochać...

Piękna jesteś tak, że szok, chcę być piękny jak Dżud Loł,
chcemy z nieba kolorowe bańki.
Chcemy by pieniądze straciły w końcu sens, dzieci nasze uprawiały czary.

Ściągać spodnie, ściągać majty, ściągać buty, ściągać rajty,

aby życie miało jakiś sens.
Nie chcemy się bez sensu snuć , niech sen w końcu zwali z nóg,
chcemy w kosmos lecieć jak Gagarin.

Chcemy cudu, chcemy kochać, chcemy cudu, chcemy kochać...
""


Uwielbiam radosną nutę w stylu Kawałek Kulki, Muzyki Końca Lata, Pustki...Tak więc dołączam dwie fotki Karotki i Wakacji na miły początek dnia:)

wtorek, 12 maja 2009

wiolonczelista ciszy

Obejrzałam japoński film "Departures" - znowu śmierć w innym wymiarze...Daigo Kobayashi zdolny młody wiolonczelista po rozwiązaniu orkiestry poszukuje nowej pracy...Odpowiada na ogłoszenie w gazecie, z myślą, że dotyczy ono branży turystycznej, ale dowiaduje się, że ogłaszająca się firma zajmuje się pochówkami. Mimo początkowych oporów i przerażenia, powoli przekonuje się do wartości swojej nowej posady, zostaje tzw. "nokanshi" (osobą, która składa ciało zmarłego do trumny). Niestety żona i najbliżsi znajomi nie potrafią zaakceptować jego nowego zawodu...

Niezwykły film, pełen spokoju i ciepła, pokazuje szacunek do człowieka po śmierci, jego ciała, jako symbolu człowieczeństwa. Nie odziera tej cielesności z ducha, mimo, że to właśnie wydaje nam się w śmierci najbardziej przerażające. Nadaje ciału niezwykły wymiar, i pozwala spojrzeć na pochówek, jako ostatnie pożegnanie, jak na hołd oddany drugiemu człowiekowi. Gorąco polecam, film niezwykły...przy okazji kilka smaczków z kultury i obyczajów Japonii...

wtorek, 5 maja 2009

wieczność, kręci mi się w głowie

Pidżama Porno miała kiedyś taki utwór pt. "Wieczność";)Ale nie o tym chciałam dzisiaj...chciałam o tym, że w wieku 26 lat po raz pierwszy poczułam upływ czasu, po raz pierwszy zdałam sobie sprawę ze swojej (i nie tylko swojej, ale i wszystkich wokół) - śmiertelności.

Temat śmierci nieświadomie przewija się we wszystkich przypadkowych momentach...czy to będzie obejrzany film, czy przeczytana książka, czy może zasłyszana historia...ale ostatnio mnie prześladuje myśl,że kiedyś umrę, co gorsza może to być jutro, za chwilę...umrzeć muszą przecież członkowie mojej rodziny. Mam obsesję śmierci nagłej, bez pożegnania, bez załatwienia wszystkich ważnych, lub odkładanych spraw, porzuconych, oszukanych przeze mnie osób...rozstań w gniewie, lub jeszcze gorszych rozstań przez zapomnienie...Przerażająca w śmierci jest też myśl o porzuconej przez ducha cielesności, martwocie ciała, które niby pusta kukła zastyga w nagłej pozie zaskoczenia.

Rozmawialiśmy z Ł. całkiem niedawno o swojej wierze i o tym w co wierzymy "po"...jak sobie to wszystko wyobrażamy i czego się boimy...I po raz pierwszy stwierdziłam ze zgrozą, że nie wierzę, że będę żyła po śmierci. Zawsze wieczność była pewna z racji mojej wiary, nie zastanawiała mnie zbytnio: wierzę, to będę zbawiona...co się będę zastanawiać nad czymś co mnie jeszcze nie dotyczy...O Krystyno, a może jednak okaże że dotyczy mnie już jutro?

Kolejna kwestia dotyczy autentyczności mojej wiary - zawsze byłam tolerancyjna wobec innych wyznań, twierdziłam,że można mieć swojego Boga, ale i tak w ostatecznym rozrachunku każdy, kto kieruje się zasadą dobra osiąga zbawienie w obrębie swojej wiary. I tu pojawia się pytanie: czym jest to zbawienie? czy może spokojem w umieraniu...spokojem, że wypełniło się wszystkie obowiązki narzucone przez własną wiarę?

W takim razie zastanawiam się, czy czasem własne sumienie nie jest jedynym strażnikiem wartości, który mówi nam o tym, co jest słuszne a co nie, i jest to może jedyny autentyczny strażnik naszych poczynań...Ale...istnieją przecież sumienia wypaczone, które nie rozróżniają dobra, ani zła, a co gorsza wartościują je odwrotnie...więc musi przecież istnieć jakiś kanon wartości obiektywnych poza naszymi sumieniami według, którego powinniśmy kształtować własne sumienia.

Można się tak rozwodzić przez godzinę...ale do czego mnie doprowadziły te rozważania? Do stwierdzenia, że nadal zbyt mało wiem o mojej wierze, i że może przyszedł czas, by się nad nią poważnie zastanowić.

poniedziałek, 4 maja 2009

autopsja, czyli jak mężczyzna widzi kobietę

Przeczytałam ostatnio książkę, przy której płakałam jak bóbr...To będzie moja kolejna pozycja do katalogu: "Niekoniecznie o mężczyźnie";) Co ciekawe, chyba po raz pierwszy przeczytałam książkę napisaną przez mężczyznę, która w sposób niezwykle prawdziwy rysuje psychikę kobiety.

Bohaterem książki jest Manfred, który mimo swojego żydowskiego pochodzenia i czasów w których się urodził (kilka lat przed II wojną światową) przez życie prześliznął się bez większych wysiłków...Czasy wojny przeżył w brytyjskiej armii walcząc w Afryce Północnej, po wojnie wraz z przyjacielem z wojska (który miał żyłkę do interesów) zajął się wykupem nieruchomości i wynajmowaniem lokali żydowskiej biedocie. Tu jako zarządca budynku poznaje swoją przyszłą żonę Emmę, byłą więźniarkę obozu Birkenau.

Jego miłość do tej kobiety na początku pełna wzruszeń, celebracji, podniosłych uczuć i zachwytu, w końcu staje się miłością egoistyczną, zawistną, gorzką miłością siebie samego...Doskonałe studium przemiany, która dokonuje się w człowieku niezauważalnie pod wpływem pychy...jak próżność potrafi wydrążyć w człowieku korytarz bezduszności i małostkowości, który znajduje alibi dla najbardziej odrażających odruchów i przemocy wobec drugiego człowieka.

Wspaniała książka o starości, o oczekiwaniu na śmierć, i na karę...

piątek, 6 marca 2009

mały traktat o wiośnie

ona już jest...:) trzy warunki świadczące o tym że wiosna już jest:

1. świergot - (i to nie bynajmniej sąsiad z końca ulicy), prawdziwy ptasi świergot usłyszałam wczoraj rano idąc do pracy.jak wiadomo świergot to nieodzowna część zadowolonego ptaka;D

2. zapach - poczułam, że wszystko dookoła odzyskało zapach. ziemia pachnie tą wiosenną radością, która pozwala wszystkiemu wzrastać, dławiącą wilgocią wchłoniętego deszczu, gliniastą powłoką, pod którą wiją się w oczekiwaniu wszystkie żywe pędraki świdrujące podziemne korytarze..

3. infekcja - warunek ostatecznie przesądzający...wiosenna infekcja mawiają przecież, osłabienie wiosenne, ostatnie stadium zimy, która rzuca się ku naszym gardłom, nosom...ostatnim aktem rozpaczy, by lekko przydusić naszą nadzieję na nastanie...WIOSNY!

środa, 4 marca 2009

blo-ścisk w żołądku

Przejrzałam kilka blogów na interi, nigdy wcześniej nie zaglądałam do czyjejś twórczości i stwierdzam, że mam dość. Już nie chcę nikogo straszyć moimi wynurzeniami na temat rozstań z byłymi facetami, lub kandydatami na facetów... i cierpień duchowych, przeszywających tęsknot, poderżniętych tatuowanych pęcinek, nieodwzajemnionych uczuć do facetów, którzy prawdopodobnie nie wiedzą co oznacza słowo: czucie.

właściwie ten blog powstał jako elektroniczna wersja pamiętnika, a że każdy ma zawsze coś z solipsysty, a lubi być często podziwiany przez innych, z nieśmiałą nadzieją, że ktoś uwielbi jego formę "bycia sobą" - to i owszem, lubię się czasem pierdołką pochwalić:D wynurzyć co-z-siebie na światło dzienne:) ale i oczywiście wyżyłować się z destrukcyjnych emocji - jak najbardziej!!! sama smuteczki wylałam nie raz, i nie małe - ale zawsze chciałam to zrobić dyskretnie, zawoalowanie..tak żeby trochę ulżyło, trochę opowiedzieć jakąś historię, ale żeby do końca nie było wiadomo o co chodzi.

bo pisać to jednak trzeba umieć... co trzeci blog zaczyna się od zdania "znowu kolejny dzień", lub "dawno nic nie napisałam" lub "znowu go widziałam, i umieram z tęsknoty, ale on udaje, że mnie nie zna choć przecież byliśmy ze sobą trzy tygodnie". Oczywiście, w papierowym pamiętniku 80% treści też nie nadaje się do publikacji, ale miejmy świadomość, że blog internetowy jest publikowany przez medium, które trafia do szerszej grupy odbiorców, pisanie bezsensownych zdań może tylko zniechęcić innych do życia a nie przysporzyć nam czytelników.

no cóż, mam dosyć już blogów o obieraniu ziemniaków i piciu herbaty. co drugiej osobie wydaje się, że etiuda życia codziennego w jej wykonaniu brzmi naprawdę ekscytująco, tymczasem zwykłe grafo-molenie zabija we mnie wewnętrzną harmonię jing i jang;D...pozytywnie nastroiły mnie za to niespodziewanie: blogi o zakładaniu własnego biznesu i realizacji pomysłów na życie...aż chce się coś ze sobą zrobić!!!!:D

oczywiście. nie umiem pisać i ja. ale krytykować umiem, i lubię:D Może masz dla mnie pracę?:D

poniedziałek, 9 lutego 2009

a propos cielesności

ach nad tą cielesnością rozwodził się już niejeden traktat etyczny...niestety-najczęściej negatywnie. Dajcie temu ciału trochę spokoju...nie czyńcie z niego narzędzia nierządu i potępienia...gdyby nie ciało-nie miałbyś niczego.

ciało to nasze narzędzie do osiągnięcia szczęścia-ciało to gesty, ciało to zmysły (węchu, smaku, wzroku)...ciało to to, co w człowieku najpiękniejsze - most łączący z rzeczywistością "tu i teraz", z drugim człowiekiem. Dlaczego nie przyjmujemy cielesności jak kolejnego sposobu przejawiania się człowieka w świecie?dlaczego nie akceptujemy pożądliwości ciała?

gdy ciało odczuwa pragnienie - dajemy mu się napoić, gdy odczuwa głód-dajemy mu się posilić, ale kiedy odczuwa pragnienie bliskości drugiego człowieka, pożądanie drugiego człowieka-krzyczymy że grzeszne, potępione. To Bóg stworzył pożądanie, my nie jesteśmy jego autorami...To co niedozwolone - to NIEUMIARKOWANIE w korzystaniu z funkcji ciała, niepanowanie nad zaspokajaniem potrzeb ciała, nadmiar.

Bóg nie potępia cielesności, bo Bóg jest twórcą cielesności i to w takiej formie z jaką mamy do czynienia. Bóg stworzył ciało człowieka, jako narzędzie osiągnięcia i odczuwania szczęścia. pragnie byśmy się przez to ciało doskonalili, ale też mogli w pełni "dotykać" - poprzez ciało - życia.

tolerancja

Czy tolerancja to dobra rzecz?Dla człowieka szanującego siebie i innych pewnie tak...ale istnieje bardzo wątła granica tolerancji, która w pewnych okolicznościach staje się przyzwoleniem dla zachowań lub cech, które stają się już mniej akceptowalne...

Co można tolerować?Czy ważniejsza jest postawa zrozumienia i wsparcia drugiego człowieka, czy chłodna ocena jego wyborów i dokonań-w rzeczywistości będąca już tylko subiektywną zbitką przekonań...Czy jesteśmy w stanie ocenić drugą osobę obiektywnie, bez skłaniania się ku własnym przesłankom i opiniom?Kto tak naprawdę ustanawia nas autorytetem w ocenianiu kogokolwiek?

Chrześcijaństwo to jest religia, która nie pozwala oceniać nikogo. Bo skoro nawet Jezus nie ocenia (w słynnej scenie próby ukamienowaniem ladacznicy), to co każdy z nas - dużo marniejszy w sposobie swojej egzystencji, w zakresie wiedzy o świecie i o drugim człowieku - ma tutaj do powiedzenia?

sobota, 7 lutego 2009

"wspomnienia są śladami łez"

Jest to zdanie kończące wspaniały film Wong Kar Waia "2046". Czy rozumiem to zdanie? Chyba nie. Bardziej przemawia do mnie treść filmu, która z powrotu do wspomnień czyni motyw przewodni filmu. Główny bohater-pisarz-tworzy fantastyczną powieść w której możliwy jest powrót do przeszłości...Zupełnie inaczej niż dotychczas, jej bohaterowie nie pragną poznać swojej przyszłości, lecz powrócić do chwil o których nie mogą zapomnieć...

Czy warto mieć wspomnienia? Czy warto mieć wspomnienia w formie w jakiej je posiadamy? Dlaczego pragniemy powrotu czegoś co już przeminęło? Czy to co przeżyliśmy jest prawdziwe?

W tym momencie przypomina mi się powieść japońskiego pisarza - Haruki Murakami "Na południe od granicy, na zachód od słońca", w której wspomnienia głównego bohatera, jego obsesja na punkcie kobiety z przeszłości staje się motywem destrukcyjnym w jego życiu, a nawet jakimś czarodziejskim zaklęciem, które zamienia jego życie w przedziwny sen na jawie.

Pojawia się tu pytanie, czy kontynuacja wspomnień, powrót tego co było-nie jest już zniszczeniem tego co we wspomnieniu jest najważniejsze...bo czym jest wspomnienie? Jest w jakimś stopniu idealizacją przeszłości, ludzi których pamiętamy...jeśli są to wspomnienia dobre; a wyolbrzymieniem, przerysowaniem przeszłości - jeśli są one przykre dla nas.

Dlaczego nasza pamięć tworzy wspomnienia? Do czego są one nam potrzebne?

piątek, 30 stycznia 2009

anonimowość

Anonimowość to jest nasza broń. Daje nam władzę budowania rzeczywistości, władzę stwarzania siebie na nowo...a może jeszcze inaczej-jest to możliwość ucieczki od nie bycia sobą, odetchnięcia od maski oczekiwań nakładanej przez innych, czas prawdziwego bycia...Być może jest to miejsce spotkania id, ego i super ego, jedyna przestrzeń wolności jaką dysponujemy...