niedziela, 26 czerwca 2011

Wątpliwości Kierkegaarda

Powracam ostatnio do "klasyki" filozofii, na nowo przeszukuje zapomniane już dzieła... właśnie zahaczyłam o Sorena Kierkegaarda "Bojaźń i drżenie", które znalazłam w mojej biblioteczce.

Kierkegaard jest filozofem specyficznym, nie można go zakwalifikować do żadnego nurtu filozoficznego, bo czytając jego dzieła ma się wrażenie, że jest to ogromnie osobisty dziennik własnych przemyśleń, oczekiwań, dylematów... Bardzo się bronił przed stworzeniem uniwersalnego systemu filozoficznego, który był ambicją wielu jego poprzedników. Doskonale rozumiał odrębność ścieżki i rozumowania każdego człowieka, który jest ukształtowany indywidualnymi doświadczeniami oraz niepowtarzalną osobowością. Dlatego zastrzegał, że wszystkie publikowane przez niego poglądy, są wyłącznie jego spekulacją i wnioskami wyciągniętymi z własnego życia.

Urzekła mnie jego niezwykła skromność i zdystansowanie do własnej wiedzy. Dziś w epoce samych pewników, pouczeń, złotych przepisów i poradników - taki filozof daje do myślenia. Prawo do wątpienia jest cechą ludzi rozumnych!

"To, co starożytni Grecy, którzy znali się coś niecoś na filozofii, uważali za zadanie całego życia, gdyż zdolności do wątpienia nie zdobywa się w parę dni, czy też tygodni, cel, do jakiego dochodził stary wysłużony bojownik, który zachowywał równowagę wątpienia wśród wszystkich pułapek, przecząc niezmordowanie pewności zmysłów i pewności myślenia, niezłomnie zwalczając męki miłości własnej oraz podszepty współczucia, staje się dziś sprawą, od której każdy rozpoczyna."

A może to tylko pobożne życzenie filozofa, aby z takim właśnie wątpieniem, każdy się zatrzymywał w swoim życiu nad zagadnieniami najważniejszymi, nie ufając zwłaszcza swym zwodniczym zmysłom i "miłości własnej". Dopóki wątpimy, jesteśmy w stanie się rozwijać, mamy otwarty umysł na nowe rozwiązania. Pewność zamyka nas w skorupie uogólnień i zatrzymuje proces pracy nad sobą.

Zadaje też odwieczne pytanie o ludzką egzystencję i potrzebę istnienia Boga, bo cała filozofia Kierkegaarda na wierze w Boga się właśnie opiera, dylematy wiary i postawy wobec zadań jakie ona narzuca, są główną osią wokół oscylują najważniejsze dla niego pytania. Dla tych co sie zainteresują odsyłam do biografii filozofa, w której te uwarunkowania mają swoje korzenie.

"Jeżeli nie ma żadnych świętych więzów łączących ludzkość, jeżeli pokolenie za pokoleniem powstaje jak liście w puszczy, jeżeli jedno pokolenie powstaje na zmianę drugiemu, jak następują po sobie śpiewy ptaków w lesie, jeżeli pokolenia mijają, idąc przez życie jak okręt na morzu, jak wicher na pustyni, jak bezmyślne i bezowocne działanie, jeżeli wieczne zapomnienie czyha na swą zdobycz i nie ma rzeczy, która byłaby dość silna, aby wyzwolić od tego - jakże puste i beznadziejne wydaje się życie!"

Oczywiście wierzy, że wszelkie ludzkie wysiłki nie idą na marne i to właśnie wiara daje siły do życia, mimo wszelkich trudności.

"Nikt nie może być zapomniany, kto był wielki na świecie; ale każdy był wielki na swój sposób, a każdy w zależności od wielkości tego, co umiłował."
"O każdym trzeba pamiętać, ale każdy stał się wielki, w zależności od tego czego oczekiwał(...) i z czym walczył."


"Ten kto pokłada nadzieję w rzeczach najlepszych, starzeje się oszukany przez życie, ten kto jest zawsze przygotowany na najgorsze, starzeje się wcześnie, a ten kto wierzy - zachowuje młodość wiekuistą."

Lektura to trudna, choć niewielkiej objętości. Zachęcam jednak tych, którzy w zgiełku życia czekają jeszcze na słowo wątpliwości wypowiedziane przez zadumanego nad swym życiem filozofa, by odnaleźć w nich skrawek siebie. I ostatnie już zdanie Sorena, które mogłoby podsumować refleksję na dzisiejsze czasy:

"Nie tylko w świecie handlu, lecz także w świecie idei nasze czasy urządzają "prawdziwą wyprzedaż". Wszystko kosztuje tak śmiesznie mało, że nasuwa się pytanie, czy ostatecznie znajdzie się kupiec."

Czy Soren Kierkegaard już prawie 200 lat temu mógł przewidzieć, jak bardzo sprzedajne nastaną czasy?

środa, 22 czerwca 2011

życie jako Nienasycenie

Życie jest ciągłym doświadczaniem braku. Jesteśmy stworzeni z braku. Niedoskonałej pełni, nienasyconego pragnienia, niedokończonej całości. Tworzymy skończony organizm, z nieskończoną i nieograniczoną duchowością, bezgraniczną samotnością i nieoswajalną, niereformowalną ułomnością.

To chyba jest sedno: naszych porażek, naszych nieszczęść, naszych niepowodzeń. Nie ma innego wyjścia. Trzeba się pogodzić, z tym,że w życiu ciągle będzie nam czegoś brakować, nigdy nie będzie doskonale i nigdy nie będzie pięknie... najpiękniej. Za to co piękne i doskonałe, musimy słono zapłacić. Miażdżącą cenę.

Świat fizyczny i świat duchowy składa się z biegunów. Wszystko płynie od jednego bieguna do drugiego: nasze myśli, słowa, czyny. Przeciwne bieguny się przyciągają: strach żywi się odwagą, a nienawiść miłością... a może zupełnie odwrotnie.

To co małe i gorsze, niszczy większe i doskonalsze. Taka jest teoria powszechności. Jednakże żaden człowiek nie stoi w miejscu, żaden organizm, ani materia, ani idea, ani myśl - nie stoi w miejscu... Z każdą sekundą nasze ciało dokonuje ogromnych procesów przetwarzania każdej komórki, każdego neuronu. Wszystko więc musi iść do przodu, wszystko musi się zmienić, także ten zły musi się w końcu zmienić w dobrego...

Dualizm uprzedmiotowiony w tej teorii nie może istnieć. nie może istnieć skończone dobro i skończone zło - nie na tym świecie. Skoro nie możemy być do końca doskonali, nie potrafimy też być do końca źli. Skończenie może istnieć tylko w świecie w kŧórym mieszka Bóg, czyli tam, gdzie istnieje najwyższa doskonałość może istnieć też najgorsze zło... niezmienne i nienaruszalne.

Chyba znalazłam logiczne uzasadnienie dla teorii chrześcijańskiego miłosierdzia - dopóki żyjemy na tym świecie największe zło może przemienić się w dobro, a dobro może zamienić się w zło - nie możemy niczego definiować i nazywać do końca, nie możemy też nieukończonego procesu przerywać karą (np. wyrokiem śmierci). Śmierć jest momentem definicji, zakończenia tego procesu. Naturalna śmierć daje możliwość zrealizowania się poszczególnych bytów.

Poruszanie się pomiędzy biegunami powoduje, że żadnego z nich nie możemy osiągnąć, stąd pewnie wynika ciągłe uczucie niedosytu. Dotykając zaledwie doskonałości, zostajemy porwani przez odwrotny biegun... i tak miotamy się w nieskończoność.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

zabić własny strach

Dzisiaj miałam kolejny rzeźniczy sen. Nie wiem skąd w mojej głowie tyle makabrycznych myśli i wizji, skąd tyle strachu w korytarzach zapomnienia. Jak na planie całkiem niezłego thrillera. Morderstwa, gwałty, ucieczki, dzikie orgie, narkotykowy haj i wszechogarniający lęk.

Muszę przyznać, że co najmniej raz w roku śni mi się, że kogoś zabijam. Najczęściej zupełnie przypadkiem i jakby to było ode mnie nie zależne, rutynowe działanie. Po jakimś czasie wpadam w panikę, bo dociera do mnie co się wydarzyło: ucięłam komuś głowę, rękę, nogę etc., a wiem, że zupełnie nie jestem do tego zdolna... zdaję sobie sprawę z absurdalności tej sytuacji, ale myślę o tym: co mam teraz zrobić?

Nigdy nie spotyka mnie kara, ani konfrontacja społeczna. Boję się. Ale jeszcze nikt nigdy mnie nie skrytykował w moim śnie za morderstwo. Zazwyczaj ukrywam zwłoki lub skaleczoną osobę w szafie. Ona chyba się nie odzywa, albo tylko szarpie z drzwiami.

Najczęstszym narzędziem występującym w moich snach użytym do tych haniebnych czynów jest siekiera. Przecież w normalnym życiu ledwo bym ją udźwignęła... skąd mój umysł potrafi generować takie myśli i marzenia senne?

Pamiętam taki obraz: naga kobieta w długim czerwonym futrze, twarz wykrzywiona w jakimś dziwnym grymasie, lekko pochylona, nie widać jej oczu... Erotyzm i śmierć jakby w jednym uścisku przedstawione w tej postaci, przerażające i intrygujące. Nie pamiętam tytułu, ani autora... Byłaby to doskonała ilustracja dzisiejszego snu.

Udało mi znaleźć obraz: jest on autorstwa Maxa Ernst'a, tytuł - Toaleta panny młodej, z roku 1940. Jest dosyć upiorna jak na pannę młodą. Dla mnie jest lubieżna i makabryczna niczym postacie z obrazów Hieronima Boscha... Jak mogłam sobie doczytać: ze względu na różne techniki stosowane przez Maxa Ernst'a w malarstwie - nazywano go "kowalem snów". I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?:)

sobota, 18 czerwca 2011

niebo nad

Nad morzem najbardziej uwielbiam... NIEBO. Jest rozleglejsze niż to widziane na co dzień w wąskich kominach powietrza, pomiędzy blokami.
Ma niezwykłą głębię i dotykalną fakturę. Zdaje się wisieć nade mną, jak ogromne szaro-błękitne futro, zawieszone do góry nogami... Gdy troszeczkę wyżej wyciągnę rękę, gotowa jestem poczuć jego spienioną fakturę...

środa, 15 czerwca 2011

rozliczanka

Skapitulowałam. Mimo pokrętnych ścieżek świata, gęstych i śliskich meandrów zasad i słuszności, społecznych przykazań i przepisów na sukces... nigdy nie rozstrzygniemy przyczyn i skutków naszych wyborów, nałogów i ucieczek, od których nikt nas nie uwolni, ani nie podpowie dlaczego...

mimo, tych wszystkich zawiłości - nadal koi mnie zapach ziemi, uspokaja chłód liści i obiecująca woń kwiatów...

kto stworzył piramidę i wieżę? izolację i własność, status i bogactwo, biedę i upokorzenie? niech mnie ktoś wystrzeli w kosmos, bo na tym świecie, chce mi się tylko uciekać od wszystkiego...do milczącej i zawsze pokornej natury.

Kto zwycięzcą ,a kto przegranym...tam wszystko jedno.

Skoro tak mało miejsc, gdzie możemy być sami ze sobą, wystarczy się rozpłakać w środku miasta. Pozostaniemy nadal skorumpowani czyjąś oceną, ale jakże normalni i ludzcy. W kołowrotku świata coraz bardziej przyśpiesza: szybka ocena sytuacji, funkcjonalność, wygoda, samozadowolenie, chłód.

To przepis na sukces? Do czego?... Samotności?!

W ostatnich dniach upajam się niezmordowanie tylko jedną kapelą: Beirut - "Postcards from Italy".